Nie mozna bylo zwlaszcza przeoczyc tego czaru, ktory bil z calej jego postaci. Od czasu do czasu blyskal z glebi niebieskich oczu, przycmionych ciezko opadajaca powieka, plomien tak szybki, jak letnia blyskawica.

Czasem skurcz zacietych ust lub poteznych szczek zmienial przez okamgnienie wyraz twarzy i zdradzal urodzonego wodza.

Ale teraz nic podobnego nie mozna bylo spostrzec w tym czlowieku wielkiego swiata, witajacym przyjaciela.

Armand zblizyl sie do niego, szczesliwy, ze moze uscisnac jego dlon, ale nieco zmieszany. Zdawalo mu sie, ze spoza przymknietych powiek Blakeney rzucil na niego badawcze spojrzenie, ktore przeszylo go na wylot.

Ale niebawem wytlumaczyl sobie, ze tylko niepokoj sumienia byl powodem tych przypuszczen, gdyz niczym nie zdradzil dotad swej tajemnicy.

– Spoznilem sie – rzekl – ale bladzilem po ulicach cale popoludnie i w ciemnosciach zmylilem droge. Mam nadzieje, ze nie czekaliscie na mnie zbyt dlugo.

Wszyscy przysuneli krzesla do ognia procz Blakeney'a, ktory wolal stac. Poczekal chwile, az usadowia sie wygodnie, gotowi wysluchac go uwaznie, a potem rzekl krotko, bez ogrodek:

– Chodzi mi o delfina.

Zrozumieli. Wszyscy domyslali sie od dawna, w jakim celu przywolal ich do Paryza przed dwoma dniami. Sir Andrew Ffoulkes dlatego opuscil mlodziutka zone, a St. Just prosil jakby o laske, by pozwolono mu przylaczyc sie do szlachetnej wyprawy.

Blakeney nie opuszczal Francji od trzech miesiecy, wciaz w drodze miedzy Paryzem, Nantes, Orleanem a wybrzezem, gdzie towarzysze jego odbierali ofiary, wydarte smierci bezprzykladnym poswieceniem. – A teraz chodzilo o delfina.

Wszyscy czekali z zapartym oddechem, a szlachetny zapal rozpieral ich serca. Czekali w milczeniu, utkwiwszy oczy w wodza, sledzac kazdy ruch jego twarzy.

Magnetyczna sila tego czlowieka objawiala sie teraz w calej pelni.

W tej chwili trzymal w reku czterech ludzi, ale w ten sam sposob bylby rozkazywal tysiacom. Wytworny swiatowiec, rozbawiony bywalec zrzucil maske. Stal spokojny, pogodny, patrzac smialo w oczy najzuchwalszemu przedsiewzieciu, jakie kiedykolwiek powstalo w mysli czlowieka.

Nie bagatelizowal go i nie wyolbrzymial, lecz wazyl na szali wszystkie sprzyjajace okolicznosci, jako tez i pietrzace sie przeszkody.

– Wszystko gotowe, zdaje mi sie – rzekl sir Percy po krotkiej przerwie. – Oddalono Simonow, dowiedzialem sie o tym dzisiaj. Opuszczaja Temple w przyszla niedziele, dziewietnastego. Ten wlasnie dzien pomoze nam w nowym przedsiewzieciu, ale nie moge robic pewnych planow – wszystko bedzie zalezalo od szczescia.

Przerwal. I znow przeszedl sie pare razy po pokoju, zatrzymujac sie przed wielka mapa Paryza i jego okolic.

Rece zalozyl w tyl, a oczy utkwil przed siebie, jakby widzial przez sciany i ciemnosci, poprzez mury poteznej budowli potomka stu krolow, zyjacego w ponizeniu i hanbie.

Twarz jego byla natchniona. Szlachetny, silnie zarysowany profil zdawal sie wykuty z kamienia, jakby posag bezgranicznego poswiecenia.

– Zdaje mi sie, ze najlepszy sposob bedzie nastepujacy… – zaczal po chwili milczenia, siadajac na krawedzi stolu i zwracajac sie do sluchaczy.

Swiatlo lampy, stojacej na stole, padalo na cztery plonace twarze, wpatrzone w niego, ale on sam byl w cieniu, jak potezna sylwetka wykrojona na tle kolorowej mapy sciennej.

– Pozostane tutaj do niedzieli – rzekl – i bede staral sie przedostac do Temple. Wybiore naturalnie chwile, gdy Simonowie beda sie wyprowadzali. Bog jeden wie – rzekl z wielka powaga – w jaki sposob mi sie to uda. Do tej pory jestem pod tym wzgledem rownie niepewny, jak i wy.

Umilkl i nagle powazna jego twarz rozjasnila sie usmiechem, a figlarne swiatlo zamigotalo w oczach.

– Tak – rzekl swobodnie – jedno tylko wiem, ze jego krolewska mosc krol Ludwik XVII wyjdzie z tej ciemnej nory w moim towarzystwie w przyszla niedziele, 19 stycznia roku Panskiego 1794. Wiem tez, ze owi zboje nie przychwyca mnie, dopoki nie zabezpiecze dziecka. I dlatego prosze cie, moj Armandzie, nie patrz na mnie tak ponuro, potrzeba nam bedzie twej pomocy w tym donioslym dziele.

– Czego zadasz ode mnie, Percy? – rzekl St. Just.

– Za chwile ci powiem, wpierw przedloze wam cala sytuacje. Dziecko wyjdzie z Temple w niedziele, ale nie wiem, o ktorej godzinie. Im pozniej, tym lepiej, gdyz nie wymkniemy sie za dnia poza bramy miasta. Pod tym wzgledem musimy sie miec na bacznosci; chlopiec jest o wiele bezpieczniejszy teraz, niz w razie powtornego uwiezienia. Ale w nocy pomiedzy dziewiata a dziesiata podejmuje sie przeprowadzic go przez brame „La Villette” i tu wlasnie potrzebuje waszej pomocy, Ffoulkes i Tony. Macie sie tam stawic z krytym wozkiem w przebraniu – w jakim, to wasza rzecz. Tu macie kilka przepustek. Mam ich caly zbior, gdyz chowam je starannie na wszelki wypadek.

Siegnal do przepastnej kieszeni i wyciagnal kilka zniszczonych, zatluszczonych kartek, ktorych komitet bezpieczenstwa publicznego wreczal obywatelom republiki i bez ktorych nikt nie mogl opuszczac miasta.

Przegladnal je uwaznie i oddal Ffoulkesowi.

– Wybierz sobie sam swoja identycznosc, moj drogi, i ty Tony takze. Badzcie mularzami, weglarzami, kominiarzami lub rolnikami, wszystko mi jedno, bylebyscie potrafili tka sie umalowac sadza lub weglem, by was nie poznano, i przyprowadzili mi na czas zadany wozek, nie wywolujac podejrzen.

Ffoulkes spojrzal na kartki i ze smiechem podal je lordowi Tony'emu. Dwaj wytworni dzentelmeni zaczeli przekomarzac sie, jaki stroj bedzie korzystniejszy: kominiarza czy weglarza.

– Mozna sie wiecej jeszcze uczernic, bedac kominiarzem – radzil Blakeney – i sadza jest mniej gryzaca dla oczu niz wegiel.

– Ale za to sadza tak trudno sie zmywa! – westchnal lord Tony – a wiem, ze z tydzien nie bedziemy mogli sie kapac!

– Naturalnie, ze nie! Ty sybaryto – zasmial sie Percy.

– Po tygodniu sadza wcale sie nie zmyje – jeknal sir Andrew, myslac o tym, co na to powie jego zona.

– Skoro jestescie takimi elegantami – odparl Blakeney, wzruszajac ramionami – zamienie jednego w lakiernika, drugiego zas w farbiarza; a wtedy pierwszy pozostanie jasnoczerwonym do konca zycia, gdyz lakier nigdy nie schodzi, a drugi bedzie musial moknac w terpentynie, poki farba nie zejdzie. W kazdym razie nie zazdroszcze wam zapachu.

Zasmial sie, jak psotny uczen, i przytknal do nosa wyperfumowana chusteczke.

Armand przypatrywal sie ze zdumieniem tej malej scenie. Przez rok bawil w Anglii, ale do tej pory nie mogl zrozumiec Anglikow. Bez watpienia byli oni osobliwymi istotami. Ci czterej ludzie przygotowywali wyprawe, nie majaca rownej w historii, narazali swe zycie dobrowolnie na pewna smierc, a mimo to zartowali i dowcipkowali, porywani pustym smiechem, jak gromada studentow, co byloby zgorszylo kazdego dobrze wychowanego Francuza. Pomyslal sobie, co powiedzialby na te rozmowe wytworny de Batz; jego pogarda dla „Szkarlatnego Kwiatu” i jego ligi spotegowalaby sie w trojnasob.

W koncu rozstrzygnieto spor o przebranie. Sir Andrew, Ffoulkes i lord Antony Dewhurst zgodzili sie na stroj brudnych i zasmolonych weglarzy. Wybrali dwie przepustki: jedna na imie Jana Lepetit, druga na imie Achillesa Grospierre'a.

– A jednak nie wygladasz wcale na Achillesa, Tony – zasmial sie Blakeney.

Przechodzac nagle od studenckich zartow do waznych zagadnien chwili obecnej, odezwal sie sir Andrew:

– Powiedz nam dokladnie, Blakeney, w ktorym miejscu mamy czekac z wozem w niedziele.

Blakeney powstal i skierowal sie ku mapie na scianie. Ffoulkes i Tony staneli tuz przy nim, podczas gdy jego piekna waska reka wedrowala po kolorowej powierzchni mapy.

Nareszcie palec jego zatrzymal sie.

– Tu znajduje sie brama La Villette. Za nia rozciaga sie waska uliczka, prowadzaca wprost do kanalu. Na koncu tej ulicy macie na mnie czekac z wozem, najlepiej niech to bedzie woz z weglem, ktory bedziecie wyladowywali. Mozecie cwiczyc muskuly w tej zbawiennej pracy i zdobyc w okolicy slawe dobrych osmolonych patriotow – dodal z humorem.