– Nie ma tu w obecnych czasach spokojnego kata, wierzaj mi, przyjacielu – rzekl – chronilem sie juz do wszystkich nor w tym przekletym miescie i przyszedlem do przekonania, ze loza teatralna jest jeszcze najlepsza kryjowka. Glosy aktorow i szmer rozmow na sali zagluszaja wszelka poufna rozmowe.
Nietrudno bylo namowic mlodzienca, czujacego sie osamotnionym w wielkiej stolicy, by spedzil wieczor w towarzystwie znajomego, a de Batz byl wesolym towarzyszem w calym tego slowa znaczeniu; i chociaz wodz przestrzegal go przed lekkomyslnymi znajomosciami w Paryzu, mlodzieniec mial wrazenie, ze ta przestroga nie mogla dotyczyc takiego czlowieka jak de Batz, ktorego przywiazanie do stronnictwa monarchistycznego zblizalo sie do hasel ligi „Szkarlatnego Kwiatu”. Czul takze, ze bedzie bezpieczniejszy w zapelnionym teatrze niz w opustoszalych ulicach. Miedzy rozbawiona rzesza widzow, ciemna postac mlodzienca mogla uchodzic za studenta lub dziennikarza. Ale juz po dziesieciu minutach, spedzonych w towarzystwie de Batza w lozy teatru, Armand zalowal swego nierozwaznego kroku i nawiazania znajomosci z bylym oficerem gwardii krolewskiej. Choc uwazal go za gorliwego monarchiste, odczul wkrotce pewna nieufnosc do tego napuszonego osobnika, ktorego kazde zdanie tchnelo raczej egoizmem niz poswieceniem dla szlachetnej sprawy.
Dlatego tez St. Just, gdy kurtyna podniosla sie na poczatek pierwszego aktu molierowskiej komedii, zwrocil sie ku scenie i probowal zainteresowac sie sprzeczka miedzy Philinta a Alcestem. Ale to zachowanie sie mlodzienca nie bylo na reke odnalezionemu przyjacielowi. Bylo jasne, ze de Batz nie uwazal rozmowy za wyczerpana i ze przyprowadzenie St. Justa dzis wieczor do teatru mialo inny cel niz podziwianie panny Lange w roli Celimeny.
Obecnosc St. Justa w Paryzu zdziwila niemalo de Batza i nasunela mu rozmaite przypuszczenia. Chodzilo teraz o to, aby sie o nich upewnic i w tym celu pragnal dluzszej rozmowy z Armandem.
Milczal chwile, spogladajac badawczo na mlodzienca. Przebieral niecierpliwie palcami po aksamitnej poreczy lozy, oczekujac pierwszej sposobnosci, by nawiazac przerwana rozmowe.
Lekkim ruchem glowy zwrocil znow uwage Armanda na osobistosci, znajdujace sie w teatrze.
– Twoj kuzyn Antoni St. Just jest obecnie prawa reka Robespierre'a. Gdy przed rokiem opuszczales Paryz, bezkarnie mogles pogardzac nim, uwazajac go za lekkoducha, ale teraz, chcac pozostac we Francji, musisz sie go wystrzegac, gdyz ma wielkie wplywy.
– Wiem, ze nalezy do tej zgrai – odparl Armand niedbale. – Swego czasu kochal sie w mojej siostrze, ale dzieki Bogu nie zwracala na niego uwagi.
– Opowiadaja, ze wlasnie dlatego przylaczyl sie do tej zgrai, jak ja nazywasz. Ogolem wziawszy, sa to sami malkontenci, nie majacy nic do stracenia. Gdy wszystkie te wilki pozra sie wzajemnie, wtedy dopiero bedziemy mogli myslec o wskrzeszeniu monarchii we Francji. Przyjaciel twoj, „Szkarlatny Kwiat” powinien byl raczej dopomagac tej krwawej rewolucji, niz ja tamowac, jezeli naprawde tak jej nienawidzi, jak twierdzi.
Spojrzal pytajaco na Armanda i przerwal, jakby oczekujac odpowiedzi. Gdy St. Just milczal uporczywie, powtorzyl z naciskiem:
– Jezeli naprawde nienawidzi krwawej rewolucji, jak twierdzi.
To dwukrotne powtorzenie wskazywalo jasno pewna watpliwosc. St. Just wzdrygnal sie z oburzeniem.
– „Szkarlatny Kwiat” – rzekl – nie zwaza na polityczne wzgledy. Uczynki milosierdzia, ktore spelnia, wyplywaja z poczucia sprawiedliwosci i litosci.
– I sportu – dodal de Batz z przekasem – przynajmniej tak slyszalem.
– On jest Anglikiem – ciagnal dalej St. Just – i jako taki nie wyjawi nigdy swych uczuc; ale mniejsza o pobudki, patrz na wyniki.
– Tak, kilka ludzkich istot wydartych gilotynie…
– Kobiety i dzieci, ktore zginelyby bez jego poswiecenia…
– Im sa niewinniejsze, im bardziej bezbronne, tym glosniej wolaja o pomste do nieba przeciw potworom, skazujacym je na smierc.
Armand nic nie odpowiedzial. Widoczne bezcelowe bylo sprzeczac sie z czlowiekiem, ktorego polityczne cele roznily sie od idealow „Szkarlatnego Kwiatu”, jak biegun polnocny od poludniowego.
– Jezeli kto z was ma jakikolwiek wplyw na tego zapalenca, na tego waszego wodza – ciagnal dalej de Batz, nie zrazony bynajmniej milczeniem towarzysza, to starajcie sie przemowic mu do rozumu.
– W jaki sposob? – spytal St. Just, usmiechajac sie mimo woli na sama mysl o tym, by on lub ktokolwiek inny mogl wplynac na plany Blakeney'a.
Tym razem de Batz umilkl. Przez chwile nie mowil nic, a potem spytal zywo:
– Wasz „Szkarlatny Kwiat” bawi obecnie w Paryzu, nieprawdaz?
– Nie wiem – odrzekl Armand.
– Nie zdolasz nic ukryc przede mna, moj drogi. Skoro tylko spojrzalem na ciebie, domyslilem sie w tej chwili, ze nie przybyles sam do Paryza.
– Mylisz sie, kochany de Batz – rzekl mlodzieniec z naciskiem – przyjechalem sam do Paryza.
– Wykrecasz sie, jak mozesz, ale daremnie. Czyz nie zauwazylem u ciebie pewnego niezadowolenia, gdy zatrzymalem cie na ulicy dzis wieczorem?
– Znowu sie mylisz – ucieszylem sie bardzo; czulem sie osamotniony i z radoscia uscisnalem przyjazna dlon. To, co uwazales za niezadowolenie, bylo tylko zdziwieniem.
– Zdziwiles sie? Ach, prawda? Nie mogles zrozumiec, aby czlowiek taki jak ja, mogl przechadzac sie spokojnie po ulicach Paryza i nie byl scigany przez cala policje miasta. Dziwisz sie, ze nie nalozono ceny na moja glowe, choc jestem niebezpiecznym spiskowcem, czyz nie?
– Wiem, ze usilowales wyrwac krola i krolowa ze szponow tych niegodziwcow.
– Lecz wszystkie te usilowania spelzly na niczym – dodal de Batz – gdyz plany zostaly zdradzone przez niektorych nieuczciwych konfederatow albo odkryte przez szpiegow zadnych zaplaty. Tak, moj drogi, dolozylem wielu staran, aby wyswobodzic krola Ludwika XVI i Marie Antonine, ale nie udalo mi sie; pomimo tego, jak widzisz, jestem wolny i nikt na mnie nie czyha. Chodze spokojnie po ulicach i rozmawiam smialo z przyjaciolmi.
– Masz szczescie – rzekl St. Just z odcieniem ironii.
– Staralem sie postepowac roztropnie – odparl de Batz – szukajac przyjaciol tam, gdzie najwiecej ich potrzebowalem, czyli w mamonie niesprawiedliwosci – rozumiesz?
Zasmial sie glosno zadowolony z samego siebie.
– Teraz rozumiem – rzekl St. Just z sarkazmem – miales zapewne austriackie pieniadze do dyspozycji.
– Otrzymalem pewna sume – potwierdzil de Batz – i duzo z tych pieniedzy znajduje sie obecnie w patriotycznych rekach tych fabrykantow rewolucji. Tym zapewniam sobie wolnosc. Kupuje ja za cesarskie pieniadze i to ulatwia mi prace nad wskrzeszeniem monarchii we Francji.
Znow zapadlo milczenie. Coz Armand mogl odpowiedziec na to wszystko? Podczas gdy otyly Gaskonczyk roztaczal przed mlodziencem ambitne i daleko siegajace plany, mysl jego zwrocila sie do innego spiskowca, do czlowieka o czystych i prawych celach, ktorego rece nie tknely nigdy obcego zlota, ale wyciagaly sie zawsze ku slabym i nieszczesliwym, dzialajac jedynie dla ich dobra, nigdy zas dla wlasnych korzysci.
De Batz wszelako nie zdawal sobie sprawy z mysli towarzysza i ciagnal dalej.
– Postepujemy bardzo wolno, krok za krokiem, moj drogi; nie udalo mi sie wyratowac monarchii w osobie krola i krolowej, ale osiagniemy to, ocalajac delfina.
– Delfina? – wyrwalo sie z ust St. Justa.
Ten mimowolny, ledwo doslyszalny szept zadowolil widocznie de Batza, gdyz odwrocil badawczy wzrok i przestal przebierac pulchnymi palcami po aksamitnej poreczy lozy.
– Tak, delfina – rzekl, przytakujac glowa jakby w odpowiedzi na wlasne mysli – czyli raczej panujacego krola Francji, Ludwika XVII. To najcenniejsze zycie w obecnych czasach na calym swiecie.
– Zgadzam sie z toba, przyjacielu – potwierdzil Armand z zapalem. – Najceniejsze zycie, ktore trzeba ratowac za wszelka cene.
– Tak – rzekl de Batz z naciskiem – ale nie z pomoca twego przyjaciela „Szkarlatnego Kwiatu”.